MIĘDZYNARODOWY WOLONTARIAT DON BOSCO - grupa toruńska

Jesteśmy wolontariuszami MIĘDZYNARODOWEGO WOLONTARIATU DON BOSCO.
Byliśmy już w Peru, na Ukrainie, w Libanie, w Kaliningradzie, na Węgrzech...wkrótce w Zambii i w Ugandzie.

Nasza grupa wolontariatu misyjnego działa przy Duszpasterstwie Akademickim przy kościele oo. jezuitów w Toruniu.
Spotykamy się w środy o 20 w domku DA.
Zapraszamy!

kontakt: mwdbtorun@gmail.com

środa, 17 czerwca 2009

MOJE POWOŁANIE - refleksje Tomka po posłaniu na Lednicy










W tym roku wyjeżdżam na roczny wolontariat do Afryki. Właśnie otrzymałem krzyż misyjny, co symbolicznie wieńczy okres przygotowań, jaki odbyłem w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie oraz w mojej lokalnej toruńskiej grupce MWDB. W związku z tym chciałbym podzielić się z innymi wolontariuszami, a może także z przyszłymi wolontariuszami MWDB, refleksjami z ponad rocznej formacji do mojej nowej posługi. Chciałbym opowiedzieć czym właściwie jest dla mnie ta posługa, jak rozumiem to szczególne powołanie do wolontariatu misyjnego. Będzie to w dużej mierze rozważanie o słowach. Przez słowa bowiem określamy rzeczywistość, a kiedy ich braknie, nie potrafimy dostrzec tego, co nienazwane. Rozpocznę od końca - od posłania misyjnego. Arcybiskup uroczyście wręcza mi krzyż misyjny. Kilka kamer śledzi ten moment, by ok. 100 tysięcy młodych ludzi zgromadzonych na polach lednickich mogło z bliska przyjrzeć się na telebimach temu "bożemu szaleńcowi", wyruszającemu na misję do odległej Ugandy. Blask świateł, pełne namaszczenia gesty. Zaraz potem gromkie owacje. Pięknie zbudowana atmosfera wyjątkowości. Jednak to tylko na zewnątrz. Co innego bowiem rodzi się we mnie, gdy opada pierwsza radość. Jedno pytanie wybrzmiewa w mojej głowie: Po co to wszystko? Wcale nie czuję się bohaterem. Jadę na rok do egzotycznego zakątka świata. Wielka mi rzecz. Kim jestem w porównaniu z misjonarzami poświęcającymi całe swoje życie? Kim jestem w porównaniu z tymi, którzy w kraju oddają się niezauważeni swoim małym i wielkim misjom? Nie czuję się godny krzyża misyjnego. Schodzę ze sceny i z powrotem wchodzę w tłum. Koniec wyjątkowości. Od reszty ludzi nie odróżnia mnie nic, poza wiszącym na szyi srebrnym krzyżem, który decyduję się skryć pod kurtką...


Pierwsze słowo do rozważenia to "misjonarz". Często określa się nas, wolontariuszy MWDB mianem "świeckich misjonarzy". Podnosi się w ten sposób nasz prestiż i podkreśla wyjątkowość. Ja jednak w żaden sposób nie czuję się misjonarzem. Zwracanie się do mnie w ten sposób chyba od początku wprowadzało mnie w zakłopotanie. Misjonarz to apostoł. Człowiek wybrany przez Boga by głosił imię Jezusa wśród ludzi. Dla tego zadania poświęca wszystko... na zawsze. Świecki misjonarz? Intuicyjne rozszyfrowanie tego zlepka słów to: Człowiek, który wykonuje zadanie misjonarza, pozostając osobą świecką, czyli nie składając ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Abstrahując od tematu podjęcia przez świeckich pracy ewangelizacyjnej, ja z pewnością nie wyjeżdżam na placówkę misyjną w takim charakterze. W każdym razie nie będę spełniał tej roli w większym stopniu, niż robię to na co dzień w Polsce. Misjonarz to nie to słowo, które określałoby moje powołanie.
Co w takim razie z krzyżem misyjnym? Zostawić go w szufladzie?
Stojąc na scenie-rybie miałem przeświadczenie, że niezasłużenie odbieram oklaski od tych tysięcy młodych chrześcijan. Przecież pewnie zdecydowana większość z nich również poświęca swój czas na pomoc innym. To, że ja chcę robić to w Ugandzie, nie świadczy o tym, że poszedłem krok dalej od nich, ale o tym, że zwyczajnie mamy inne upodobania, skłonności i pola pracy. Nie zasługuję więc, by być między nimi wyróżnionym.


Jednak wracając z Lednicy, mimo wszystkich wątpliwości, nie potrafiłem zdjąć otrzymanego krzyża z szyi i przestać ściskać go w ręku. Czułem i ciągle czuję, że to mój krzyż. Zrozumiałem wtedy, że istotnie stanowi on o mojej wyjątkowości, ale w żaden sposób o wyższości.
Świadoma odpowiedź na Boże wezwanie to wielka sprawa i zasługuje na najwyższą chwałę. Nie powinienem więc umniejszać znaczenia mojego powołania, ale wywyższać znaczenie powołania innych. Tak na przykład, czy małżeństwo nie jest o wiele trudniejszym powołaniem od mojego? Czy stworzenie chrześcijańskiej rodziny nie jest o wiele chwalebniejsze, niż roczna przygoda w Afryce? Każda para chrześcijańskich małżonków powinna być oklaskiwana w dniu swojego ślubu przez niezliczone rzesze ludzi i powinna otrzymać własny, małżeński krzyż. Z tego względu szczególnym szczęściem było dla mnie być posyłanym do pracy na misjach razem z Justyną i Witkiem, którzy pobrali się przed niespełna miesiącem. Chylę czoła przed nimi nie tylko ze względu na to, że zdecydowali się oddać rok życia dzieciom ulicy w Peru, ale głównie ze względu na to, że zdecydowali się oddać sobie nawzajem i swoim przyszłym dzieciom całe swoje życie. Tak jak oni i ja, wszyscy wkraczający na drogę swego powołania, na jakikolwiek okres czasu i w jakiejkolwiek formie, powinni otrzymać swój własny krzyż. Jako symbol uznania dla ich posługi, a także jako symbol przyjęcia, za wzorem Ukrzyżowanego Chrystusa, na swoje barki cierpień, związanych z zadaniami, które postawił im Bóg. To dla mnie znaczy mój krzyż. Przyjmując go, powierzam Jezusowi wszelkie trudności, jakich doświadczę na placówce misyjnej w Ugandzie. Krzyż ten nie ma mi być powodem do wywyższania się, ale ma być pomocą w przeciwnościach. Chciałbym nosić go z dumą, ale jeszcze bardziej chciałbym z dumą spoglądać na przeróżne krzyże, wiszące na szyjach moich współbraci.
Z powyższych względów czuję, że do określenia mojego powołania nie nadaję się również inne słowo: wolontariusz. Jest ono dla mnie zbyt ogólne. Wolontariusz to osoba, która bezinteresownie daje swój czas dla innych. To piękna rzecz, jednak, jak chyba każdy, kto przychodzi do MWDB, "szukam czegoś więcej". Myślę, że nie będzie nadużyciem, gdy powiem, że wszyscy w MWDB chcemy nadać naszemu wolontariatowi charakter chrześcijański. Odkrywamy w naszym zaangażowaniu społecznym nie tylko pragnienie okazjonalnej pomocy, ale głęboki wymiar powołaniowy. Krótko mówiąc, chcemy żeby nasza działalność stanowiła element działalności Kościoła.

"Wówczas, gdy liczba uczniów wzrastała, zaczęli helleniści szemrać przeciwko Hebrajczykom, że przy codziennym rozdawaniu jałmużny zaniedbywano ich wdowy. "Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbali słowo Boże, a obsługiwali stoły" - powiedziało Dwunastu, zwoławszy wszystkich uczniów. "Upatrzcie zatem, bracia, siedmiu mężów spośród siebie, cieszących się dobrą sławą, pełnych Ducha i mądrości. Im zlecimy to zadanie. My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze słowa"." (Dz 6, 1-4)

Już na samym początku istnienia Kościoła zauważono potrzebę włączenia świeckich w Jego funkcjonowanie, w celu odciążenia apostołów w tych zadaniach, które nie były specyficzne dla ich powołania. Dokładnie tak rozumiem moje zaangażowanie w MWDB. Pragnę wyjechać na placówkę misyjną, by mieć udział w wysiłku misyjnym Kościoła, ale w sposób właściwy dla mnie - przez wspomaganie misjonarza w zwyczajnych pracach. To on został powołany do ewangelizacji. Jednak, aby skutecznie wypełniać to zadanie, potrzebuje współpracowników. W pierwotnym Kościele nazywano ich diakonami. Dziś słowo to nabrało innego znaczenia. Diakonat zbliża się bardziej do posługi sakramentalnej, aniżeli świeckiej. Między osobami duchownymi a świeckimi znów istnieje luka. Według mnie istnieje ona jednak głównie na poziomie werbalnym - brakuje słowa, które określałoby to, co już się dzieje w rzeczywistości - przejmowanie przez świeckich pewnych zadań w Kościele.
W MWDB współpracowników świeckich, wyjeżdżających na placówki misyjne do pomocy misjonarzowi, nazywamy wolontariuszami. Według mnie utrudnia to odnalezienie własnej tożsamości wewnątrz Rodziny Salezjańskiej. Wolontariusze, którzy wrócili po rocznej, maksymalnie dwuletniej, posłudze, często odchodzą ze struktur MWDB w myśl zasady, że "nie można być wolontariuszem całe życie". Racja, nie można być wolontariuszem całe życie. Jednak można odkryć w sobie powołanie, które nie ograniczy się do jednego roku z życia. Sam ks. Bosko, widząc potrzebę trwałego włączenia świeckich w działania Rodziny Salezjańskiej, założył trzecią jej gałąź: Pomocników. Myślę, że w tym kierunku mogłaby podążać formacja członków MWDB, co pomogłoby nam wszystkim pełniej uświadomić sobie zadania, jakie czekają na świeckich w Kościele XXI-ego wieku. Ja znalazłem dla siebie słowa, określające moją rolę przez co najmniej najbliższy rok: chcę być Pomocnikiem Salezjańskim. Taki krzyż wezmę ze sobą do Ugandy".

Tomasz Kaczmarek MWDB


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz